Nasz pierwszy Zjazd,  

   dokładnie przed czterema laty, gościłem wraz z mą Mamą i mą rodziną w Błażowej. Było to w pięknym miesiącu maju. Jakiś wewnętrzny glos pchał mnie wtedy, by pokazać najbliższym strony, skąd wywodził się mój ukochany Dziadek Bogumił.
   I tak pod wpływem tego impulsu wyjechaliśmy z odległego Hamburga, przez Poznań do Rzeszowa. Tu korzystaliśmy z gościnności Cioci Wandzi i jej męża Henryka Kuli oraz jej brata, naszego Prezesa Jana.  Wybraliśmy się razem do Błażowej. Zawitaliśmy do byłego domu Kazimierza Krygowskiego, naszego Dziadka i Pradziadka. To stąd wywodzi się nasza gałąź Krygowskich. Niezapomniane i przejmujące to były chwile, gdy odżyły na nowo
wspomnienia z odległych lat. Lat dzieciństwa mej Mamy i Cioci Wandy. Chwile zadumy nad mogiłami na cmentarzu błażowskim i w Zręcinie, gdzie odnaleźliśmy grób księdza Juliana Krygowskiego, starszego brata Kazimierza.
Dziadek Bogumił nosił jego zdjęcie zawsze przy sobie. Czasami wyciągał je z namaszczeniem ze skórzanego portfela i opowiadał mi jego dzieje i o tym jakim ten Julian był zacnym człowiekiem.
Tegoż też dnia zawitaliśmy nieco niespodziewanie u Cioci Karolci w Odrzykoniu, dokładnie w dniu jej urodzin. Ktoś, kto choć raz tam spędził urocze chwile, ciągle będzie czul te nieodparta potrzebę powrotu w tamte strony.
   Wspomnienia chwil z Odrzykonia przywołały przed me oczy obrazy z dawnych lat, gdym wraz z Dziadkiem Bogumiłem odwiedzał Ciocię Karolcię. Samo już zdanie "Ciocia Karolcia z Odrzykonia" było dla mnie małego jeszcze szkraba czymś niesamowitym, tajemniczym a zarazem tak bliskim i ciepłym. Dziadek Bogumił zabierał mnie co roku na cały miesiąc
wspólnych wakacji gdzieś tam w górach. Gdy był to Iwonicz Zdrój to było pewne, że zajedziemy do Cioci Karolci. Bardzo się nawzajem lubili, zasiadali oboje przy stoliku stojącym tuż przy oknie pogrążając się w długie rozmowy. Zawsze stała na nim karafka słodkiego likierku, którym się raczyli i dalej wspominali i plotkowali. Pamiętam jak dziś jak i mnie Ciocia podsunęła
maleńki naparstek z tym likierkiem, słodziutkie to było i gęste przepyszne...
   Na oknach stały duże baniaki ze szkła pełne malin, porzeczek bądź jeżyn przełożonych cukrem. To była istna mała fabryczka  wyśmienitych soczków i nalewek. Ja jako niespokojna dusza długo nie zdzierżałem w jednym miejscu i pędziłem wtedy do pięknego ogrodu. Panował tam taki nastrój jakby był cały zaczarowany. Krzewy malin jeszcze mnie przerastały, tak że mogłem się Dziadkowi i Cioci wyśmienicie chować. To była dopiero wyborna zabawa, gdy już musieliśmy wracać na autobus, a ja się tam chowałem. Raz był to ogród innym zaś razem pełen zakamarków dom Cioci. Oj te szczenięce lata u Cioci wspominam najmilej.
   Potem gdy już się wyrosło, zmalał ten światek nieco, ale Odrzykoń jest i był zawsze silnym magnesem. Dom stal zawsze otwarty dla gości, nawet tych niespodziewanych. Pamiętam, jak kiedyś w połowie lat 70 tych wędrowałem samotnie po Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Będąc pod Duklą nagle poczułem to ssanie gdzieś w głębi i pognałem stamtąd do Odrzykonia. Trochę się tego obawiałem, bowiem dotychczas towarzyszyłem zawsze Dziadkowi Bogumiłowi teraz zaś już byłem sam. Dziadek był już wtedy po pierwszym wylewie i był przykuty do Poznania. Musiałem wtedy wyglądać jak cień siebie samego, bowiem lato tego roku było bardzo okropne. Wszystko co miałem na sobie było już nieźle obłocone, a i z odżywianiem na szlaku nie było wcale najlepiej. Odesłała mnie Ciocia wtedy do nowej łazienki, byłem tak osłabiony, że po
pysznej kolacji z jajecznicą, którą do dziś jeszcze pamiętam, żem wkrótce zapadł w błogi sen. Dopiero następnego dnia mieliśmy dosyć czasu dla siebie, by poopowiadać nowinki. Odwiedzałem wtedy Ciocię po dłuższej przerwie i widoczne były już zmiany wokół domu. Zniknęła ta przepiękna duża lipa od południowej strony i co gorsza, przy tej wycince zatraciły się te obrastające cały dom krzewy winogronowe. Jakże inaczej odbierałem te zmiany. Potem już sam poszedłem na Zamek Odrzykoński i na Prządki. Kiedyś przed laty szliśmy tą samą drogą razem z Dziadkiem i Ciocią, teraz towarzyszyły mi tylko wspomnienia i smutek chwili.
   Potem nastały lata zmian i niepokojów. I dopiero w maju 1994 powracam ponownie do Odrzykonia, ale już w towarzystwie mej Mamy Marty, no i mej rodzinki. I znowu niepokój w sercu, czy wszystko to, co pamięć podsuwa się odnajdzie na miejscu właściwym. Jest dom, jest podwórzec i jest i Ciocia wreszcie. Bardzo zaskoczona naszym najazdem ubolewa nad swym nieodpowiednim strojem. Tego dnia ma właśnie urodziny i była w trakcie przygotowywania wypieków. Zostawiamy Mamę i Ciocię same ze sobą, nie widziały się obie przeszło 25 lat. My z dziećmi wybraliśmy się obowiązkowo na Zamek i Prządki. Na obiad ugotowały obie istną górę ziemniaków z masełkiem, a do nich było kwaśne mleko, twarde prawie jak ser, w dużym garncu. Oj to było istne ucztowanie. Ja zasiadłem sobie wspólnie z Ciocią do spisywania jej wersji o Krygowskich. Ale jakoś nam to nie szło za zgrabnie i Ciocia czuła się już tym wszystkim umęczona. Czas było już w powrotną drogę, więc robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcia wokół domeczku i z żalem i niepokojem w sercu opuszczamy to kochane miejsce.
   Ot, Kochani, to krotka historia mych kontaktów z Odrzykoniem, miejscem które dla tak wielu z naszego Rodu jest takim małym pępkiem świata. Wystarczy tylko jedno słowo Odrzykoń lub Ciocia Karolcia, a wyłaniają się przed naszymi oczyma te przeszłe już chwile.
   I to właśnie te chwile u Cioci Karolci i chwile spędzone wspólnie z Henrykiem Kulą przy wspomnieniach losów jego przodka Lisa-Kuli, były tym zaczynem, który zaowocował Naszym Zjazdem. Zasypany wieloma cennymi informacjami o koligacjach rodzinnych, czułem jak bym był świadkiem odkrycia jakiejś tajemnicy. Mimo tak wielu nowych szczegółów, mój obraz naszej rodziny zdał się bardziej rozmyty i nieczytelny.

   Nieodparcie pojawiały się nowe pytania, a jak to było jeszcze wcześniej? Kto był naszym praojcem ?
I już mnie ten pociąg, by to rozwikłać, do dnia dzisiejszego nie opuszcza. Od chwili powrotu do Hamburga zacząłem intensywnie poszukiwać innych Krygowskich. I im więcej ich znajdowałem tym więcej znaków zapytania się pojawiało. Szukałem wśród książek telefonicznych w USA , Kanady, RFN i oczywiście w Polsce. Szukałem w sieci komputerowej Internetu. I ciągle napotykało się na Krygowskich. Ale jak ich do nas przypasować, skąd pochodzą, czy mówią po polsku, czy będą chętni do kontaktu. To były pytania i wątpliwości. I tak to odkryłem Marka Krygowskiego z Monachium, kuzyna naszej niezastąpionej Marysi Doniec z Krakowa. Dalsze poszukiwania doprowadziły do spotkania internetowego z Marysią Bielawska Marysią Doniec.
   Wielu cennych informacji zawdzięczam synowi Cioci Karolci, Zdziskowi Sulimowskiemu z Gliwic. On to właśnie podsunął mi ślad prowadzący do Marysi Bielawskiej, a Marek z Monachium naprowadził mnie na Marysię Doniec. I tak zawiązała się prawdziwa, choć może dość dziwna przyjaźń ludzi, związanych ideą poszukiwań śladów wspólnych przodków.
Marek był pierwszym z nas, który umieścił stronę internetowa poświeconą Rodowi Krygowskich. Wkrótce powstały następne mojego i Marysi Doniec autorstwa.
   W telegraficznym skrócie naświetliłem z mojego punktu widzenia, historią prowadzącą do naszego dzisiejszego spotkania.
   W tym miejscu trzeba gorąco podziękować Marysi Doniec za jej ogromny trud zbierania informacji, pisania listów do parafii i często zupełnie obcych jej ludzi. Za benedyktyńską wręcz cierpliwość przy przepisywaniu pamiętników i dziesiątków listów od Was tu zebranych. Za spotkania z nowo odkrytymi członkami naszego Rodu.
   Nie mniejsze zasługi wniosła Marysia Bielawska zza wielkiej wody, czyli Ameryki. Jest animatorką i duszą Zjazdu. Bez jej zapału i optymizmu, czekać by nam przyszło jeszcze lata cale na to spotkanie. Jej wkład zaowocował wspaniałym drzewkiem rodu i obecnością wielu rodaków z Ameryki.
   I nie sposób nie wspomnieć o pomocy Magdy Sulimowskiej i Kingi Walasek z Warszawy. Wielkie dzięki Wam, Kingo i Magdo, za zaangażowanie w przygotowaniach. Słynna już "wizja lokalna" w Błażowej i Futomie rozwiała wątpliwości niedowiarków. A pięknie wykonane zaproszenia, wstążeczki rodowe do identyfikatorów to właśnie ich wspólne dzieło.
   No i na końcu pozostał nasz Kochany Prezes Jan. Wujka Jana z Rzeszowa znalem już od mych szczenięcych lat. Były to przelotne spotkania w trakcie letnich wakacji z Dziadkiem Bogumiłem. I jakoś te zdawałoby się przykrótkawe spotkania, utrwaliły w podświadomości jego obraz. Gdy przyszedł moment wytypowania Komitetu Organizacyjnego, jednoznacznie
wybór wypadł na Jana. Jak to sam z humorem skwitował, "został zaocznie i jednogłośnie wybrany Prezesem I Zjazdu". Jego jest to zasługą, że ulotna idea spotkania nabrała realnych wymiarów. Z podziwu godną precyzją, przygotował plan Zjazdu, organizował noclegi i wyżywienie. Mimo codziennych obowiązków, podjął się tego ogromnego trudu i
odpowiedzialności. I za to mu jesteśmy winni największe uznanie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   To była ma wcześniej przygotowana mowa Zjazdowa, której nigdy nie wygłosiłem. W jej miejsce przemawiałem z głowy i
trochę mi trudno oddać dzisiaj dokładnie jej treść. Pamiętam, Że skupiłem się wtedy generalnie na aktualnym stanie poszukiwań naszych korzeni.
 

Tak to nakreśliłem obecny stan badań, zagadek czekających na rozwiązanie.
 

                                                                                                                     Witold Kroemeke